Tak, nie miałam czasu na różaniec. Ale nie dlatego, że fizycznie go nie znajdywałam. Po prostu nie chcialam go mieć. Jadąc do pracy wolałam słuchać muzyki, wracając z pracy rozmawiać przez telefon lub myśleć o pracy, wstając rano gapić się w ścianę i rozmyślać nad ciężkim losem ludzi wstających rano. A wieczorem pić wino, lecieć na spotkanie ze znajomymi lub spać.  Ale napisałam sobie raz na czole wielkie "STOP, SLOW DOWN, CZEGOŚ CI BRAKUJE I NIE JESTEŚ SZCZĘŚLIWA".

Cuda niewidy

Podmieniłam poranne słuchanie muzyki w drodze do pracy na różaniec. I dzieją się cuda. Pierwszy raz przepełniony był "może od jutra, nie pamiętam jak się odmawiało, jestem zbyt zmęczona". Ale kolejne dni to dla mnie spotkania z boskim światem w ludzkich warunkach. Szykując się do wyjścia myślę co dzisiaj chcę powiedzieć, co powierzyć, o co prosić i za co podziękować. Zaczynam dzień od dawki spokoju i zaufania, jakie funduje mi różaniec. I od teraz mogę nie mieć przyjaciół, znajomych i rodziny, bo gdzieś mi zostają rano te spotkania, które (naprawdę!) nie wiem czemu - wydają mi się ponad tym wszystkim. I nie o to chodzi, że teraz muszę odmawiać codziennie, bo to nie tabletki na receptę, które trzeba regularnie stosować. To bardziej suplementy diety o potwierdzonej skuteczności, które stosujemy "bo chcemy".

Różaniec zajmuje 15 minut Waszego czasu. Na 24h, które ma doba. Dłużej się myjecie i scrollujecie Facebooka (jeśli macie sporo znajomych). Różaniec to nasz katolicki sposób na rozwój duchowy, odpowiedź na jogę i medytację. Jeśli obalimy mit związany z moherowymi różańcami, sięgnięcie po niego będzie dużo łatwiejsze i mniej wstydliwe.




Podczas różańca naprawdę możecie odpocząć i zostawić w nim wszystko to, co Was boli, wkurza, drażni lub cieszy. Nie zapominajcie w nim jednak o tej osobie, która jest w nim najważniejsza - Maryi, bo to z nią prowadzcie dialog i ona przez życiowe sytuacje swoje i jej Syna (2tys lat temu) pewne rzeczy chce Wam wytłumaczyć i dać do przemyślenia. Chce mieć Was bliżej siebie, więc z każdą różańcową modlitwą będzie odkrywać przed Wami rzeczy, które ten kontakt utrudniają. I mam nadzieję, że to zmusi Was (nas) do pracy nad sobą.

Zacznijcie odmawiać, a daję gwarancję, że Wasze życie zacznie być bardziej sensowne i uporządkowane. Na rzeczy beznadziejne zaczniecie znajdywać rozwiązanie. Zyskacie ogromny spokój, bo włączycie do tych codziennych spraw boską ekipę, która lepiej radzi sobie z doradzaniem niż ziemscy (nawet najlepsi) przyjaciele.
1. Myślę, że nie będzie dobrych programów dla samotnych matek i rodziców chorych dzieci dopóki będzie prawna możliwość wyboru: rodzić czy nie. Urodzila chore dziecko? Sama niech sobie radzi.

2. Jak ma się czuć matka, która urodziła chore dziecko i słyszy w mediach, na plakatach, w radiu, telewizji, na facebooku, że jej dziecko jest gorsze, że wszyscy mu współczują, że jej dziecko będzie do końca życia nieszczęśliwe? Przecież ona traktuje to dziecko jak człowieka, swoją kruszynę. Ma świadomość tego, że jej życie jest inne, trudniejsze, że to dziecko nie jest jak rówieśnicy. Że spotkała ją pewnego rodzaju życiowa tragedia. Ale to dalej człowiek, dziecko. Jej rodzina. Zabicie go to czysta abstrakcja rodem ze średniowiecza.

3. Nie jesteśmy zwierzętami, żeby przetrwali tylko najsilniejsi. Jesteśmy ludźmi, mamy empatię i powinniśmy wspierać i dawać szansę na życie (chciałam napisać "godne", ale tu rozgrywa się walka po prostu o to, żeby żyć) tym najbardziej bezbronnym. Przeczytałam post jednej blogerki, w której namawiała mężczyzn do przyjścia na protest. Napisała "chcemy wam rodzić piękne i zdrowe dzieci" - hej, ale przecież życie nie jest takie kolorowe, a my nie jesteśmy panami życia. Powinniśmy kochać dzieci brzydkie i chore. Nie ulegać modzie na piękno, bo sami możemy zostać oblani kwasem. I co wtedy z kampaniami społecznymi "prawdziwe piękno jest w naszym wnętrzu"? Poza tym chorzy możemy być w wieku 8, 10, 40 lat. Stracimy ręce i nogi, będziemy jak to dziecko z wadami genetycznymi. Czy wtedy nasza matka też ma prawo nas się pozbyć czy raczej będziemy oczekiwać (wręcz błagać) o wsparcie?

4. Nieludzkie jest patrzenie jak umiera dziecko od razu po porodzie.
Rozumiem, że "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal"? Bo ból dziecka może być taki sam jeśli umrze w łonie matki i jeśli umrze po urodzeniu, więc nazywajmy rzeczy po imieniu: chodzi o ból matki, która będzie musiała to dziecko nosić przez caly okres ciąży, a potem je zobaczyć. Zgadzam się - ból niewyobrażalny, tragiczny, okropny. Ale takie jest życie, że spotykają nas sytuacje, w których musimy patrzeć na śmierć. To są właśnie nasze życiowe tragedie. Czy jednak naturalne pożegnacie się z dzieckiem nie da matce spokoju (który pewnie odczuje dopiero po kilku latach), że pożegnała dziecko godnie (pogrzeb), że nie musi całe życie zastanawiać się "a może urodziłoby się zdrowe?" Bo ja znam przypadki, w których lekarze i kolezanki sugerowały aborcję, a dziecko urodziło się zdrowe jak ryba.

5. Jestem przerażona i niesamowicie zasmucona solidarnością kobiet w takiej sprawie. Super, że się łączycie, że się wspieracie, ale gdzie jesteście podczas protestów przeciwko gwałtom, maltretowawniu kobiet, gdzie jesteście podczas walki o większą kasę dla samotnych matek? Czemu nie walczycie z dłużnikami alimentacyjnymi? Czemu nie krzyczycie, że państwo za mało kasy daje na wychowanie chorych dzieci? Dlaczego walczycie o PRAWO WYBORU DO POZBYCIA SIĘ DZIECKA? Dlaczego mówicie, że czujecie się jak inkubatory, których zadaniem jest spłodzić, urodzić i wypluć dziecko? HALO, JESTEŚMY KOBIETAMI I TAK NAS STWORZYŁA NATURA! To nie jest wina pisu, peo czy kościoła.

6. Bycie matką jeszcze przede mną. Tak, chce urodzić piękne i zdrowe dziecko, ale jeśli dowiem się, że jest poważnie chore to marzę o tym, żeby znalazły się dookoła mnie osoby, które powiedzą "Ania, będzie dobrze. Niech Ci do głowy nie przyjdzie, żeby usunąć. Damy Ci wsparcie, a Ty daj szansę na życie." Bo nie wykluczam, że moje pierwsze myśli byłyby czarne, nie jestem super hero. Dlatego marzę, żeby państwo mi nie podpowiadało "usuń", żeby koleżanki mi nie mówiły "masz prawo wyboru", bo nie jestem Bogiem czy mitologicznym władcą życia i nie należy mi się prawo wyboru. Bo każdy człowiek powinien mieć zagwarantowane prawo do życia.

7. Większość protestujących kobiet nie chce kompromisu - chce całkowitej legalizacji aborcji. Ale ciąża to nie katar, który ma co drugi i łatwo się nim zarazić. Uprawiajmy seks, gdy będziemy gotowi wziąć odpowiedzialność za to, do czego może prowadzić. I możemy mówić "moje ciało, moja sprawa", ale z jakiegoś powodu nie palimy papierosów, bo szkodzą, nie jeździmy pod prąd, bo jesteśmy uczestnikami ruchu drogowego, płacimy podatki, bo żyjemy w określonym państwie. Podlegamy zasadom i bierzemy odpowiedzialność za czyny. Może czas zacząć tak traktować ciążę. Niech prawem wyboru będzie dla Was skok z mostu, ale nie ciąża. Bo jak już wsiedliscie na rollercoaster (są dwie kreski) to nie ma odwortu - jedziecie aż do zatrzymania.

8. Krążą plotki (powielane na potęgę), że życie matki nie będzie ratowane, a po poronieniu kobieta trafi do więzienia. Nie dajmy się zwariować i miejmy swój rozum, a nie papkę medialną żywiącą się sensacją. Życie matki będzie zawsze ratowane, bo inaczej lekarz trafi do więzienia. Kobieta nie pójdzie siedzieć jeśli poroni, pewnie będzie musiała wypełnić kilka smutnych papierków (chyba, że jej zabieg będzie celowy) I oczywiście dalej będzie dostęp do badań prenatalnych, ponieważ „dostęp do badań prenatalnych gwarantowany jest ustawodawstwem regulującym dostęp do świadczeń medycznych, a zamieszczenie tych norm w Ustawie (antyaborcyjnej – przyp.) stanowiło zbędne superfluum”. Więcej czytajmy, mniej słuchajmy.









Świat sugeruje, żeby na co dzień chować wiarę w domach. Nie obnosić się z nią w szkołach, pracy, urzędach. Nie rozpoczynać rozmów o wierze w towarzystwie. W lipcu 6 kontynentów przyjechało do Krakowa i wyciągnęło ją na ulice. Dumnie eksponowało wartości i emanowało wypływającą z nich radością. Wiara wyszła na (boże) pole i pierwszy raz nie byliśmy krytykowani za "średniowieczne poglądy". Bawiliśmy się bosko.

ŚDM Festival

Chciałam napisać, że Franciszek był gwiazdą wieczoru, ale tak naprawdę schował sie na drugi plan. Mam wrażenie, że pokazał nam, młodym, że to my jesteśmy armią Boga i cokolwiek by powiedział - to my musimy walczyć o wiarę w miejscach, w których żyjemy. "Nie bądźcie kanapiarzami, zróbcie raban". Więc zrobiliśmy, co widać było podczas spaceru między sektorami. I może nie wszyscy mieli miejsce na złotej płycie, ale to nie miało znaczenia. Widzieliśmy wszystko na telebimach, słuchaliśmy tłumaczenia przez słuchawki w radiu. A w niedzielę po ostatniej Eucharystii zabraliśmy Boga i plecaki do domów. Znajdujących się w różnych częściach świata.






Po co to wszystko

Światowe Dni Młodzieży to przede wszystkim spotkanie młodych o takich samych poglądach, spojrzeniu na życie i drugiego człowieka. To radość z obdarzania obcych ludzi zaufaniem, które na co dzień boimy się fundować nieznajomym. To brak wstydu ze śpiewania piosenek o Bogu na ulicach. To duma, że ze swoim staroświeckim patrzeniem na miłość, wiarę i życie nie jesteśmy sami, ale stanowimy część ogromnej siły, którą reprezentowało 2mln osób na krakowskich brzegach.







Podziękowania

Media nie mówią o tych, którym podziękowania najbardziej się należą. Mało kto wie, że każda grupa pielgrzymów była kierowana przez osoby, które dzień i noc spędzały w punktach przy Kościołach. Nie mieli nawet czasu zobaczyć Franciszka. Byli nocnymi stróżami, szoferami, tłumaczami, kwatermistrzami. I przede wszystkim skromnymi ludźmi, którzy robili to nie oczekując nawet "dziękuję". Media nie mówią o tych mieszkańcach miasta, którzy gościli kilka/kilkanaście osób w swoich domach, przygotowując śniadania, obiady, kolacje i otwarte na pomoc serca. Do swojej harmonii domowej wpuszczali brudnych, zmęczonych, nie mówiących po polsku młodych, którzy na wstępie dostawali zupełnie za darmo ogromny pakiet zaufania.

Rodzina Chwajów, która gościoła Polaków i Chorwatów
Media nie mówią o tych, którzy w drodze na krakowskie Brzegi wystawiali wodę i drożdżówkę, żeby umilić godzinną, pieszą wędrówkę w pełnym słońcu do Franciszka. Ani o tych, którzy zbawiennie pryskali nas wodą ze szlauchu (kto był - zrozumie ile taki prosty gest znaczy).




Skoro media nie dziękują to ja piszę głośne - DZIĘKUJĘ.
Mówimy dużo rzeczy. Szczególnie kobiety lubią mówić. Kłócimy się, spieramy, obgadujemy. Decydujemy się na coś, potem dotrzymujemy słowa lub nie. Obiecujemy, ale czasami nie wychodzi. Jest jednak taka jedna decyzja w życiu, która określa całą naszą przyszłość. Z którą wiążą się nasze późniejsze wybory. Z której będziemy całe życie rozliczani. To przysięga małżeńska. A narzeczeństwo jest czasem, który ma nam uświadomić co się za tą przysięgą kryje. 

Można ze sobą chodzić, a potem w ciągu miesiąca wziąć ślub. Ale który sportowiec wyrusza na maraton bez wcześniejszego intensywnego treningu?

Narzeczeństwo to najpiękniejsza szkoła związku. Jeśli tak będziemy je definiować - sprawdzian w małżeństwie nie będzie dla nas zaskoczeniem, a kolejna dwója rozpaczą. Bo małżeństwo to tysiąc upadków. Małżeństwo to +20kg na brzuchu, kredyt na mieszkanie, krzyczące dzieci, dużo śmierci i zagrożeń. To codzienność bycia z kimś, do kogo już się nie czuje takiego pożądania jak kilkanaście lat wcześniej. To codzienność bycia z kimś, kto często wkurza, drażni i łamie serce. I wchodząc w związek małżeński musimy mieć tego świadomość, że nie zawsze droga w małżeństwie jak tak piękna jak w dniu ślubu - biała, pachnąca, usłana różami. My sami nie będziemy tacy piękni i szczęśliwi. Bo ta osoba będzie z nami w każdej chwili naszego życia - aż do śmierci. A nie znam 80-latka, który powiedziałby, że przez 80 lat każdego dnia się uśmiechał i nic złego go ani razu nie spotkało.



Narzeczeństwo to klucz, który otwiera drzwi do małżeństwa

Grajcie w związkowe gry, róbcie te z pozoru żałosne quizy i piszcie do siebie listy. Nie bagatelizujcie nauk przedmałżeńskich tylko potraktujcie je jak porządną terapię (tak modną w XXI wieku!) Potraktujcie małżeństwo jak projekt. A narzeczeczeństwo jako naukę gry w zespole, aby projekt przynosił widoczne owoce.

Można spontanicznie polecieć do Las Vegas i po 5 minutach być mężem i żoną. Ale spontaniczność to nie koło ratunkowe, które rzucimy, gdy związek będzie tonąć

Nie dajmy sobie wmówić, że narzeczeństwo nie jest potrzebne. To ogromna lista sporządzonych oczekiwań, odkrywania siebie w nowy, bardziej dojrzały sposób. To odejście od patrzenia na drugą osobę jak na dziewczynę/chłopaka, a wejście w etap postrzegania jako przyszłej żony/męża, a więc partnera życiowego. To nowa dawka szacunku do drugiej osoby. I wspólne poszukiwanie i wypracowywanie wolności w związku, żeby nie było jej ani za mało ani za dużo. To opowiedzenie o rzeczach, które w dniu ślubu muszą być zamknięte jak ostatni rozdział książki, aby w spokoju móc tworzyć nowy tom. Nowy dom.
Kilka miesięcy temu głośno było o ks. Stryczku, który udzielił wywiadu dla portalu Money.pl. Głośno, bo pstryknął palcami przed oczami osób, które Kościół definiowały wyłącznie przez pryzmat ubóstwa. Nagle się okazało, że Jezus wcale nie karze się dzielić, a nic złego nie ma w byciu bogatym.

"Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego."


Te słowa nie oznaczają, że w niebie wywieszono tabliczkę "bogatych nie przyjmujemy". Mówią, że będzie im trudniej wejść do królestwa niebieskiego. Trud możemy potraktować bardzo życiowo - jako ryzyko, że zarabianie pieniędzy przysłoni prawdziwy sens życia, albo trud definiowany jako brak radości z małych rzeczy (efekt tego, że miało się wszystko). Lub otaczanie się ludźmi , którzy chcą nas wykorzystać i się na nas wzbogacić. Bogactwo to również życie w określonym środowisku - często trudnym, które w markach i luksusie znajduje prawdziwe szczęście. Nie w rodzinie, miłości, zaufaniu, pomocy drugiej osobie. Nie w prostych czynnościach. Nie w naturze i akceptacji siebie i drugiej osoby. Nie w Bogu. Można powiedzieć, że trud bogactwa to krzyż, który trzeba dźwigać. Ale nie w codziennym, ziemskim życiu tylko w drodze do Nieba.

Z bogactwem jest jak z wygodnym fotelem - tak nam w nim dobrze, że często ucinamy na nim drzemkę. A wtedy nie widzimy co się dzieje dookoła nas. Wstalibyśmy, ale jest tak wygodnie, że boimy się, że ktoś nam go zajmie.

Co innego twarde, połamane krzesło

Siedząc na nim jesteśmy cały czas w pełnej gotowości. Mamy świadomość tego, że każde potknięcie będzie niosło konsekwencje w postaci dotkliwego upadku. Jesteśmy więc bardziej uważni i skupieni, bo istnieje ryzyko, że z niego spadniemy. Jest nam więc łatwiej "wstać i pójść za Bogiem", gdy jesteśmy biedni i żyjemy tak, jakbyśmy siedzieli na tym twardym, połamanym krześle.

Ale przecież w siedzeniu na wygodnym fotelu nie ma nic złego. Oczywiście do momentu, w którym niepełnosprawny będzie chciał na nim usiąść, a my - kurczowo przywiązani do krzesła - odwrócimy wzrok i udamy, że drzemka przedłużyła się jeszcze o 5 minutek.

  
Nie trzymaj się kurczowo pieniędzy

Moje podejście do pieniędzy zmieniło wspaniałe małżeństwo, które odegrało ogromną rolę w moim życiu. Mają pieniądze, wyjeżdżają na wakacje, dwa mieszkania, oszczędności. Do wszystkiego małymi krokami dochodzili pracą i zaangażowaniem. Dzieci miały wszystko, co było im potrzebne do szczęścia - nie ajfony, nie rzeczy materialne. Przeciwnie - wyjazdy, obozy, pełna lodówka, sprzęt piłkarski czy narty. Całe życie pieniądze traktowali jako narzędzie do czynienia dobra, do pomagania innym. Nie trzymają się ich kurczowo, nie traktują jako swoje. Bóg im zaufał i na bieżąco je dostarcza, a potem wspólnie zastanawiają się komu by tym razem pomóc. I taki stosunek do pieniędzy jest w porządku - jeśli pieniądze nie są nasze, lecz od Boga dla nas. Jeśli rzeczy materialne dają nam prawdziwą radość, a nie są elementem teatru naszego wizerunku. Jeśli zakładamy, że prawdziwie bogate życie jest w duszy, a nie w portfelu.
Niektórzy są zdania, że wiara leży w sercu, a nie w Kościele, dlatego zalewa nas fala "wierzących niepraktykujących", którzy zapominają, że chrześcijaństwo to duet dialogu z Bogiem i potężnych sakramentów, które nam zostawił. Bez nich wiara dosłownie nie ma sensu.

"Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim."

Jeśli ktoś wierzy, ale nie chodzi do kościoła - jest jak kierowca, który ma prawo jazdy i samochód, ale w ogóle nim nie jeździ. Jest wtedy niepraktykującym kierowcą. Nie jeździ, bo się boi drogowskazów, których musi przestrzegać, złych warunków na drodze, opanowania, które musi zachować w czasie jazdy, innych kierowców, którzy staną mu na drodze. Boi się tych jadących za wolno, zbyt ostrożnie,  pouczających na każdym kroku (a jakim prawem mogą pouczać?!). Boi się tych, którzy jadą za szybko, bo mogą zachęcić do złamania kilku przepisów i dociśnięcia gazu. Lubisz prowadzić? Wiara jest trochę jak prowadzenie auta. Nie jest łatwo na drodze, ale gdy dotrze się do celu - daje olbrzymią satysfakcję. 













Akceptujemy zasady albo rezygnujemy z gry

Wiara była i jest. Nie powstała specjalnie na zlecenie Tomka czy Kasi. Od 2000 lat jest prawie niezmienna. To my staliśmy się wygodni, mówiąc "okej, ewentualnie mogę wierzyć, bo podoba mi się ten punkt i ten, cośtam rozmawiam z Bogiem, ale tutaj to ci księża przegięli i nie mogę się z nimi zgodzić".  Nie o to chodzi w wierze. Wchodząc do lokalu dopasowujemy się do jego reguł. Decydując się na wiarę z własnej, nieprzymuszonej woli, decydujemy się na zaakceptowanie tego, jakie prawa głosi. Możemy nie potrafić wielu rzeczy zrobić, możemy nie chcieć, ale nie mówmy, że wiara musi się zmienić dla nas. To my powinniśmy zmienić się dla wiary albo z niej zrezygnować zamiast krytykować.
Czy przed ślubem trzeba się wyszaleć? Czy konieczne jest sprawdzenie innych partnerów, żeby mieć porównanie? Żeby nie zabijała ciekawość "jak by było z inną/innym?". Czy jedynie ślub po dojrzałej 30-ce ma rację przetrwania w dzisiejszych czasach? Tak mówią.

Każdy związek jest inny, bo to połączenie najróżniejszych życiowych historii, cech, przyzwyczajeń, wartości. Nie można mówić o złotym czasie ślubu i z góry skazywać młode małżeństwa na niepowodzenia. Nie należy sugerować, że wczesny związek jest miłością niedojrzałą. A jeśli nawet - dlaczego dojrzewać w pojedynkę i ulegać modzie na bycie singlem? Jeśli dwie dwudziestokilkuletnie osoby dorastały przy sobie, razem wchodziły w poszczególne etapy życia, wykształcały opinie na pewne tematy - są jak jedna książka w dwóch tomach.  Nie ma kłótni i zazdrości o byłych, nie ma zranień po wcześniejszych związkach, nie ma sporów o wyrabiane przez lata przyzwyczajenia i nawyki. Są jak glina, która stworzyła piękny dzbanek. Nie jest rozbity, więc może znieść litry wody. I z pewnością kilka stłuczeń nie rozbije go tak szybko, bo nie ma szczelin po sklejonych elementach.

Trzeba się wyszaleć 

Szaleństwo też jest pojęciem względnym. Jeśli ktoś musi się wyszaleć, żeby potem wziąć ślub i zamknąć się w swojej dziupli to chyba błędnie definiuje małżeństwo. Powinno być ono właśnie szaleństwem, wspólnym dzieleniem wspaniałych chwil. Spotykaniem z przyjaciółmi, fantastycznymi wyjazdami. I to nie praca ogranicza, ale lenistwo, które popycha po ślubie na kanapę, żeby pić piwsko i oglądać seriale.  Wieczór kawalerski/panieński faktycznie są wtedy jedynymi rozrywkami, na których można szaleć do woli przed więzieniem.


Szaleństwo = wolność


Wolność to samodzielne wyznaczanie sobie granic. Chyba, że mówimy o wolności = zatraceniu siebie, czyli hulaj duszo, piekła nie ma! Sex z każdym i wszędzie, dużo alkoholu, narkotyków, imprez. Ale to nie jest wolność. To życie bez wartości. Pytanie więc czy chcemy się wiązać z kimś, kto na kilka lat swojego życia wyłączył sumienie i wartości na rzecz zabawy młodości? To wszystko świetnie brzmi, ale za tym kryje się zawsze sporo cierpienia, niedomówień, spraw do wyjaśnienia. Nigdy nie jest tak, że robimy coś całkowicie bez konsekwencji. Prędzej czy później one o sobie przypomną.

Zdrada bardziej prawdopodobna

Dlaczego wychodzimy z założenia, że osoba, która nie miała wcześniej kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu partnerek jest bardziej skłonna do zdrady niż ta, która była z niejedną osobą w mieście? W pierwszym przypadku głównym powodem do zdrady jest ciekawość. Ale jeśli się o niej rozmawia i od swojej partnerki/swojego partnera dostaje wszystko, czego człowiek potrzebuje, nie stanowi ona znaczącego zagrożenia. Nie kradniemy pieniędzy z ciekawości "jak by się żyło z 3 tysiącami więcej w kieszeni?" W drugim przypadku mamy do czynienia z tęsknotą za wcześniejszym życiem, kobietami/mężczyznami, przyjemnościami. Gdy żona w czasie ciąży będzie nieatrakcyjna, automatycznie myślami udamy się do byłych partnerek. A mężczyźnie/kobiecie, dla którego/której sex w "poprzednim życiu" był znaczącą rozrywką, na pewno o wiele trudniej będzie wytrzymać 2-letnią chorobę swojego partnera/partnerki. A małżeństwo przecież jest na całe życie - i w zdrowiu i w chorobie.

Młode pary   

Wydaje mi się, że ci, którzy najgłośniej krzyczą o ślubach "dopiero bliżej trzydziestki" po prostu bardzo późno spotkali swoją drugą połówkę. Do tego czasu spędzali samotne dnie i noce, pracując i gapiąc się w ścianę z telefonem w rękach,"bo może zajęta przyjaciółka znajdzie chwilę czasu". Ale o tym już nie powiedzą. Zamiast gratulować parom, które są siebie pewne w wieku 22-25 lat patrzą na nie ze współczuciem. Nie widzą (nie chcą widzieć), że ich związek jest mądry, oparty na wspólnym systemie wartości i wyznaczonych celach. Że miłość nie jest dla nich tylko uczuciem, lecz wyborem, na który z pełną świadomością chcą się zdecydować. Pamiętajcie - młodość nie zawsze oznacza naiwność.
Pewne czynności robimy w życiu automatycznie. Wybieramy numer telefonu ukochanej osoby, wpisujemy kod pin w bankomacie, gdy chcemy wypłacić pieniądze, używamy skrótów klawiszowych podczas korzystania z komputera. Część z nas z automatu wypowiada również potężne słowa na koniec modlitwy: "W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego." Ale kim właściwie jest Duch Święty? 

Nikt nie jest w stanie jednoznacznie tego wytłumaczyć, bo jest jedną z największych tajemnic Kościoła. Objawił się w postaci Gołębicy podczas chrztu Jezusa w Jordanie,  tak więc w czasie modlitwy zapewne mamy w głowie piękny obraz białego gołębia. Dlaczego? 

Szukając odpowiedzi udało mi się znaleźć kilka faktów:
1. Gołąb w starożytnej Grecji był symbolem dominacji ducha nad ciałem. 
2. W wielu cywilizacjach gołębie były przewodnikami dusz po śmierci. 
3. W Piśmie Świętym gołąb był nazywany ptakiem ofiarnym w obrzędach oczyszczeń. 
4. Gołębie kojarzą się z niewinnością, czystością, prostotą i wolnością.






No dobrze, ale przecież Duch Święty nie jest ptakiem tylko trzecią osoba boską, należy do Trójcy Świętej. Jak można to zrozumieć?

Moja interpretacja: 
Duch Święty to niewidzialny prywatny listonosz Boga, który niczym gołębica przemieszcza się miedzy światem ziemskim i boskim. Przynosi nam tutaj wszystko, co pochodzi od Boga - jego oddech, dotyk, miłość, pokój, nadzieję, wiarę, dary nadprzyrodzone (proroctwa, uzdrawiania, mądrości, wiedzy, rozpoznawania duchów itp.) Duch Święty jak gołębica lata między niebem a ziemią, bierze od Boga smakołyki, które ten chce nam dać i wlewa je w nasze dusze. 

Kiedyś była era Boga, który stworzył świat. Potem Jezusa, który był jego synem i chodził po ziemi. Teraz jest era Ducha Świętego, dzięki któremu możemy tego Boga doświadczać i się z nim komunikować. Tak jak poczta nie istniałaby bez listonosza, tak Kościół nie przetrwałby bez Ducha Świętego.
Żyjesz sobie w tym dużym mieście, otacza Cię hałas i reklamy. Praca, dom, związek lub nie, wszystko na szybko, bez większych przemyśleń. Nie wierzysz w dobroć i bezinteresowność ludzką, bo ludzie Cię skrzywdzili i zawiedli, a media na każdym kroku wyciągają afery i tragedie. Komercja czai się z przodu, z tyłu, z boku. Atakuje hasłami KUP TERAZ, więc dostajesz sygnał, że potrzebny jest Ci portfel pełen gotówki. Pieniądze stają się ważne lub najważniejsze. Stopniowo zaczynasz myśleć, że nie ma sensu żyć w dzisiejszym świecie, bo jest zły i zakłamany. Musisz wyjechać, bo jedynie ucieczka z tego chorego kraju pozwoli Ci być szczęśliwym.

BZDURA. NIE SZUKASZ DOBRA, TYLKO PRZYZWYCZAJASZ SIĘ DO SLOGANÓW, ŻE GO NIE MA.

Zdjęcie: Przemysław Zieliński, WAPM 2014
Idź na pielgrzymkę i zafunduj sobie potężną dawkę dobroci, wiary, miłości, wolności. Poryczysz się jak dziecko, gdy zobaczysz mieszkańców wsi, którzy stoją przy drodze cały dzień, żeby dać Ci wodę i robioną całą noc drożdżówkę. Zachwycisz się spokojem, który będzie Ci towarzyszył po odcięciu się od telefonu i komputera. Dasz się ponieść piosenkom o Bogu, które będą śpiewane z ogromną radością i szczerością, przez ludzi starszych i młodszych, umiejących śpiewać i nie. Zakochasz się w dobroci okazywanej przez każdego brata i siostrę z pielgrzymki, którzy widząc, że nie dajesz sobie rady wezmą od Ciebie plecak i będą nieść dwa przez 40 km. Napełnisz się wiarą, że Twoje życie ma sens, bez względu na to jakie by nie było. Dostrzeżesz, że Twoja obecność na pielgrzymce nie jest przypadkiem. Pokochasz Boga za to, że on naprawdę istnieje, mimo że tak często tracisz wiarę w jego obecność.

Pielgrzymka to kilkanaście dni drogi po 30-40 km dziennie w pełnym słońcu lub deszczu. To spanie w namiocie lub w stodole na obcych gospodarstwach, jedzenie chleba z pasztetem i ogórkiem, picie kompotu i hektolitrów wody. Załatwianie się w toytoyach i w lasach, ocieranie potu z czoła i odganianie owadów podczas postoju przeleżanego na karimatach. Jednak jesteśmy głodni i dostajemy jeść. Jesteśmy spragnieni i dostajemy pić. Za darmo, bezinteresowanie. W biegu sięgamy po rzeczy, które dają nam ludzie, zaspokajamy swoje podstawowe potrzeby. Nie ma znaczenia jak kto wygląda i ile waży, czy jest mechanikiem czy profesorem. Jesteśmy dla siebie bratem i siostrą, obdarzamy się szacunkiem i troską, mimo że się nie znamy.


Pielgrzymka to bycie brudnym fizycznie, ale niesamowicie czystym psychicznie. Zaczynamy rozumieć, że bardziej liczy się to co wewnątrz niż na zewnątrz. Decydując się na kilkanaście dni wędrówki ofiarujemy swój pot i zmęczenie Bogu. Tylko po to, żeby nami potrząsnął, obdarł z materializmu, narcyzmu, zamartwiania się nieistotnymi rzeczami. Napełnił zaufaniem i wiarą - w niego i innych ludzi.

Żaden trening motywacyjny, joga czy tysiąc innych sposobów na odzyskanie życiowego powera nie da nam tyle co pielgrzymka. Polecam ją każdemu - biednym, żeby w siebie uwierzyli i zrozumieli, że mogą dokonać wielkich rzeczy. Bogatym, żeby pogłębili swoją duchowość, która często zrzucana jest na drugi czy dziesiąty plan w codziennym życiu. Trudnym życiu, bo zazwyczaj otaczają nas osoby bez większych przemyśleń, wartości, planów. Idących za błędnie interpretowaną wolnością i przyjemnościami, które nie mają żadnych ustalonych granic. A przecież prawdziwa przyjemność i wolność to świadome, samodzielne stawianie sobie ograniczeń, dzięki którym możemy być fantastycznymi ludźmi!


Trochę trzymamy się z Bogiem na dystans. Jest Stwórcą świata, szefem szefów. My - małymi ludźmi z kompleksami, mieszkającymi często gdzieś w małym miasteczku Polski. Chcemy z nim porozmawiać, ale nie do końca wiemy jak się do niego zwracać, co powiedzieć i czym jest słuchanie w kontekście modlitwy, bo.. ON PRZECIEŻ NIC NIE MÓWI!

1. CO TO JEST MODLIWA

Modlitwa nie musi ograniczać się wyłącznie do "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maryjo". Jest pojęciem o wiele szerszym. To przepełniona gorliwą wiarą rozmowa z Bogiem, Maryją lub świętymi. Rozmowa o wszystkim - o tym, jak wyglądał nasz dzień, jak widzimy świat, co nas denerwuje i cieszy. Nie podważam wartości tych tradycyjnych modlitw, które znamy na pamięć - to potęga skuteczności, gigantyczny egzorcyzm przeciwko Szatanowi. To zarówno koło ratunkowe, jak i mała dawka prozacu bez efektów ubocznych. Jednak mimo wszystko nalegam - nie tylko odmawiajcie tradycyjne modlitwy, lecz także wprowadzajcie do nich żywą, naturalną rozmowę. O wszystkim. Potraktujcie Boga jak najlepszego przyjaciela, którego nie widać, ale jest z Wami duchowo. Bo przecież swojej ziemskiej ekipy też nie macie 24h/dobę fizycznie przy boku.




2. PO CO SIĘ MODLIĆ

Mod­litwa nie zmienia pos­ta­nowień Bo­ga, ale zmienia te­go, kto się modli.

Pozwala podtrzymać i każdego dnia umacniać relację z Bogiem. Trzyma nas w ryzach pracy nad sobą i dążenia do bycia dobrym człowiekiem (częściej zaglądamy do swojego sumienia i widzimy co robimy źle, a co dobrze, zastanawiamy się nad tym). No i przede wszystkim - może być dla nas gigantycznym wsparciem w trudnych chwilach. Głęboko utkwiły mi również w pamięci słowa wielu księży: "Nie znam małżeństwa, które wspólnie się modliło i się rozwiodło." Jeśli razem z ukochaną osobą o coś prosisz, jeśli pokazujesz jej swoją najprawdziwszą duszę i sumienie (!) - dajesz potęgę zaufania, które buduje fundamenty nie do zdmuchnięcia.

3. DO KOGO MÓWIĆ

Wspomniałam, że w modlitwie mamy zwracać się do Boga jako najlepszego przyjaciela. Ale czy tylko do Boga? Jest przecież Jezus, jest Maryja, jest Duch Święty i sporo osób, które odeszły z tego świata. Jak nie pogubić się w tym kiedy, do kogo i z jaką skutecznością będziemy się modlić?



Po pierwsze - modlitwa to taki telefon do szpitala (może nie w Polsce, bo tutaj nie wszystko funkcjonuje tak jak powinno, ale powiedzmy, że mam na myśli dobrą, prywatną klinikę). Niby dzwonisz po pomoc/konsultację do jednej osoby, ale od razu zaangażowanych jest tysiąc innych. Szef szpitala (Bóg) wszystko kontroluje i dba o to, żeby Cię wyleczyć. Bez względu na to do kogo się zgłosisz w Niebie - nie zostaniesz odrzucony i pozostawiony samemu sobie. Ktoś się Tobą zajmie, wierz mi. Musisz tylko zadzwonić.

a) Twój imiennik może być Twoim lekarzem rodzinnym.
b) Specjaliści w poszczególnych dziedzinach to święci patroni. Do nich zgłaszaj się w konkretnych przypadkach (lista specjalistów tutaj: http://bit.ly/1DyYVCD).
c) Są lekarze z polecenia - nasi polscy święci: Faustyna, Jan Paweł II.
d) Albo można uderzać bezpośrednio do szefa i jego najbliższych.

"Nie troszczcie się o nic, ale we wszystkim w modlitwie i błaganiach z dziękczynieniem powierzcie prośby wasze Bogu, A pokój Boży, który przewyższa wszelki rozum strzec będzie serc waszych i myśli waszych w Chrystusie Jezusie" (Filip. 4,6-7)

4. W JAKI SPOSÓB ROZMAWIAĆ

Droga do Boga prowadzi wyłącznie przez Jezusa. To dobry news, dlatego że Jezus też był człowiekiem, jak my. Prowadził monotonne życie, pracował, jadł śniadanie i chodził w klapkach po domu. Stykał się ze zwykłymi problemami ludzi z Nazaretu. To chyba wystarczający argument ku temu, żeby rozmawiać z nim NORMALNIE, bez zbędnego patosu, bez szukania wygórowanych słów, gdy chcemy szybko się wyżalić. Mamy być sobą. Mamy rozmawiać jak z najlepszym przyjacielem, który nigdy nas nie skrzywdzi, a uczynił i chce czynić dla nas dalej wielkie rzeczy. Spełniać nasze prośby i nas upominać (doświadczać). Rozmawiajmy więc po ludzku, wchodząc wgłąb siebie. Taka św. Faustyna - niesamowicie wyróżniona i doświadczona przez Boga - prosta dziewczyna, która popełniała błędy ortograficzne i nie używała wyszukanego słownictwa. A mimo to jej dzienniczek jest dowodem wspaniałej relacji, jaką zbudowała z Bogiem. Bez zbędnego dystansu. Chcesz pisać dla Boga wiersze z tysiącem metafor? Pisz. Wolisz powiedzieć "Hej, trochę mi smutno i ogarnij mnie, szybko" - mów.



Pamiętacie, że Jezus oddał za nas życie na krzyżu? A wiecie, że dzięki temu możemy w każdą niedzielę spotykać się z nim podczas sakramentu Eucharystii? Nie macie pojęcia ilu uzdrowień dokonuje podczas tych spotkań. Może czas najwyższy potraktować "opłatek" jak jego ciało i w czasie adoracji od serca z nim porozmawiać?

5. JAK SŁUCHAĆ

Po pierwsze: najważniejsze jest zaufanie, że Bóg naprawdę nas słucha, bez względu na to co i kiedy mówimy (wypowiedź godzinna czy trzyminuntowa, w kościele, domu czy na spacerze). Jak już będziemy ufać - musimy otworzyć serce i umysł. Nie na emocje, ale na pokorę. Na to, że nie zawsze od razu i w 100% otrzymamy odpowiedź i to, o co prosimy. Bóg to mądry przyjaciel, który musi najpierw pomyśleć, żeby zacząć działać. A to trochę trwa. Oczywiście nie zawsze - byłam świadkiem tego jak w ciągu sekundy wysłuchał - nawrócił i uzdrowił.

A jak Bóg odpowiada? Nie musisz słyszeć jego głosu, nie musisz widzieć palącego się krzewu. Po prostu: BÓG MOWI POPRZEZ LUDZI, KTÓRYCH SPOTYKASZ I SYTUACJE, KTÓRE CI SIĘ PRZYTRAFIAJĄ.

"Prosicie, a nie otrzymujecie, dlatego że źle prosicie, zamyślając to zużyć na zaspokojenie swoich namiętności." (Jak. 4,3)

Ludzie często ograniczają się do modlitwy w kontekście prośby o coś. Niekiedy tego nie otrzymują i po ludzku wkurzają się na Boga. To nic złego, bo przecież bardzo im na tym zależało. Trzeba jednak pamiętać, że wkurzenie nie może zamienić się w żal i osłabienie więzi z nim - wtedy jest to kwestia braku zaufania, że on wybrał najlepsze rozwiązanie dla nas.

Niektórzy z kolei otrzymują to, o co proszą, ale zapominają podziękować i zobaczyć w danej sytuacji ręki Boga. A często widać ją dopiero z perspektywy czasu. Pamiętajcie, w życiu nie ma przypadków, za które musimy dziękować losowi. Życie to starannie ułożone przez Boga puzzle, których układ często modyfikuje zgodnie z naszymi prośbami - pod warunkiem, że dalej będą tworzyć zamierzoną przez niego całość.
Dla części z nas najważniejszym świętem w roku jest Boże Narodzenie. Wszystko za sprawą otoczki, która wokół niego jest tworzona - lampki oświecające miasta, prezenty świąteczne, wigilijne potrawy, nastrojowa muzyka "Last Christmas" i "Love you need is love". To takie duże urodzinowe przyjęcie, na które zaproszony jest cały świat. Trochę inaczej jest z Wielkanocą. Jezus umarł na krzyżu. Za nas. Tylko czy wiemy co to dokładnie znaczy?



Nie mogę sobie przypomnieć uroczystości wręczenia odznaki za wybitny czyn, która miałaby miejsce w atmosferze urodzinowej zabawy. To raczej podniosła chwila, bardzo duchowa, poważna, dająca do myślenia, pełna skupienia i wzruszeń. Nie zobaczymy na billboardach zdjęcia odznaczonego, nie usłyszymy piosenki dla niego w radiu. To raczej świętowanie przez uroczyste celebrowanie. Tak właśnie traktuję Wielkanoc. Odznaczonym jest Jezus, który przeszedł niesamowicie ciężką drogę, żeby nas Zbawić. Drogę tę przemierzał po ludzku, w cierpieniu i męce. Nie dostał magicznej siły uwalniającej go od bólu. Skromny cieśla zrobił dla nas coś, o czym mówi się już od ponad 2000 lat. Niestety w nagrodę dostaje często jedynie ciche "nie czuję tych świąt".

Wielkanoc nie jest kwestią "czucia"

Naszym zadaniem jest wejść w tym czasie w głąb siebie i zrobić tam porządek, a nie wymagać od innych, żeby stworzyli jakąś magiczną, niepotrzebną atmosferę. To nie urodziny. Tysiące razy patrzymy na krzyż w kościele jak na chodnik podczas spaceru. Może teraz jest najwyższy czas, żeby uświadomić sobie co naprawdę, historycznie za tym krzyżem się kryje. Ktoś naprawdę dźwigał niesamowicie ciężkie bale drewna, upadał pod wpływem kpin i poniżeń, a potem cierpiał, bo wbijano mu gwoździe w ciało (a my mdlejemy na widok strzykawki!) Jeśli wierzymy dojrzale to wiemy, że nie jest to tylko teoria wbijana nam od małego do głowy, ale realna, rzeczywista droga krzyżowa człowieka, która podzieliła oś czasu na "przed narodzinami Chrystusa" i "po".



No dobra: ale po co?

Bóg w Starym Testamencie (przed narodzinami Chrystusa) ma dwie główne cechy: jest surowy i sprawiedliwy. Za to ludzie, obarczeni grzechem pierworodnym i wolną wolą, która nie zawsze kierowała ich w dobrą stronę - nie mieli możliwości być w pełnej miłości z Bogiem. Na świecie było dużo, dużo zła. Właśnie dlatego często składano ofiarę Bogu - ludzie chcieli odkupić swoje grzechy (my dzisiaj idziemy do spowiedzi, wtedy zabijano baranka lub kozła). Niestety „wszystkie ofiarnicze środki ludzkości, wszystkie wysiłki tego świata, mające na celu pozyskanie Boga przez kult i rytuał, skazane były na niepowodzenie, bowiem Bóg nie pragnie ani kozłów, ani byków, ani żadnych rytualnych ofiar. (...) Dla niego liczył się człowiek." I właśnie dlatego Bóg zesłał Jezusa - miał pełnić rolę "baranka ludzkości", czyli jedynej ofiary godnej przebaczenia całego zła, jakie uczyniły pokolenia. Bo zbawienie ludzkości to w pierwszej kolejności zniszczenie ich grzesznej postawy i rozpalenie w nich na nowo żaru autentycznej, bezgranicznej miłości. Taką miłość mógł pokazać tylko Jezus.

Co nam to dało?

A) Mamy szansę na taką relację z Bogiem, jaką mieli Adam i Ewa przed grzechem pierworodnym. Odkupiliśmy ten grzech ofiarą w postaci Jezusa. Każdy z nas może teraz z uśmiechem na twarzy podążać do nieba :)

B) Co niedzielę możemy zobaczyć bezkrwawą ofiarę Jezusa (jego ciało) w postaci Eucharystii, a TAK RZADKO TO DOCENIAMY! Dzięki przyjmowaniu "opłatka" jednoczymy się z nim. „Bierzcie i pijcie z niego wszyscy: To jest bowiem kielich Krwi Mojej nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją pamiątkę”.

C) Dowód na to, że człowiek nie zawiedzie się, jeśli bezgranicznie zaufa Bogu. Będzie cierpiał, ale otrzyma to, co zostało mu obiecane. Jezus był człowiekiem, typowym Kowalskim (no dobra, ale bez grzechu!), który czuł ból i strach. Mimo wszystko zaufał.


Podobno wiara chrześcijańska gigantycznie ogranicza człowieka, odbiera mu wolność, narzuca swoje zasady. Wierzyć - znaczy wyrzec się wszystkich przyjemności, które czekają na nas w życiu. Ba, to jak więzenie, do którego świadomie się wchodzi i już nie ma odwrotu! Albo psychiatryk, w którym podawane są leki, żeby pacjenci już nigdy nie wrócili do dawnego życia. Lub - sekta, która kieruje Twoimi wyborami. A Ty jesteś takim Tomem Cruisem, od którego odeszła żona, bo już nie mogła psychicznie tego wytrzymać.


STEK BZDUR


Wierzysz, bo chcesz wierzysz. Nie dlatego, że musisz. Wiara to deklaracja przede wszystkim w sercu, a nie na piśmie. Nikt nie stoi nad Tobą z łopatą i nie pospiesza w decyzji. Okej, nie decydowałeś sam o tym czy będziesz ochrzczony, ale przecież nawet po chrzcie tysiące osób deklaruje się jako niewierzące, więc.. nikt Ci nie może zabronić zrezygnowania z wyboru Twoich rodziców. Podkreślam: tutaj nikt Ci niczego nie zabrania, bo wierzy się w sercu. Ludzie mogą wtargnąć do Twojego mieszkania, ale serce jest miejscem, do którego tylko Ty masz dostęp. Wierzysz, bo chcesz być szczęśliwy. Tak naprawdę bolą Cię zasady, jakie niesie za sobą chrześcijaństwo. Ale jeśli reguły wiary są przepisem na szczęście to dlaczego masz czuć się obdarty z wolności? Wiara to lekarz, który wypisał Ci receptę.

Wolność pomimo zasad

Czy wolność jest wtedy, gdy możemy robić to co nam się żywnie podoba? Czy jest to spełnianie naszych kaprysów? Poczucie, że możemy wszystko, bo nikt nam nic nie zabroni? I wreszcie - czy jest to życie bez zasad, bo zasady ograniczają wolność? Głuptasie, żyjemy w społeczeństwie. A to już świadczy o tym, że jakieś zasady mamy narzucone. Więc nawet jeśli pokażesz pupę prezydentowi - nie staniesz się wolny, bo przyuważy to straż miejska i posądzi Cię o ekshibicjonizm. Poza tym - wg mnie człowiek inteligentny wymaga od siebie, stawia sobie jakieś granice, wyznacza cele. Tylko ludzie głupi i niedojrzali chcą podążać wyłącznie za emocjami, na których niczego silnego nie zbudują. Będzie fajnie tylko przez chwilę. Potem czegoś zaczyna Ci brakować - może właśnie tych zasad, które wcale nie były ograniczeniem, a po prostu pozwoliły Ci odróżnić dobro od zła? Może 10 przykazań bożych, których nauczyłeś się na pamięć w podstawówce nie są takie głupie, a gwarantują Ci jakiś spokój, że żyjesz wg czegoś dobrego i dążysz do czegoś dobrego? Bo ktoś dobry je stworzył. I wcale nie są ograniczające?

Wolność względem siebie

Wiecie kiedy czułam się naprawdę wolna? Nie wtedy, gdy skakałam z gigantycznej skały na Malcie. Nie wtedy, gdy rzuciłam pracę. Nie wtedy, gdy zerwałam z chłopakiem (a przecież właśnie zyskałam status: wolna!) Nie, gdy dużo imprezowałam i piłam. To wszystko to tylko chwilowe poczucie wolności, może nawet trochę złudne, bo potem wraca się do rzeczywistości i problemów. Prawdziwie wolna czułam się na pielgrzymce. Dwanaście dni marszu, bez facebooka i telefonu, bez ładnych ubrań i strojenia się przed wyjściem. Bez ekspresu do kawy, listy biedronkowych zakupów, problemów na głowie. Bez martwienia się co będę jadła i piła, jak sobie poradzę, co myślą o mnie inni. Dwanaście dni przemierzania wsi i małych miasteczek, doświadczania bezinteresownej dobroci, zgody z naturą, spania w namiotach, jedzenia chleba z pasztetem i ogórkiem, wzajemnego podawania wody siostrom i braciom, którzy idą obok Ciebie (bez moje-Twoje, jemu podam-jemu nie podam). Pielgrzymka jest 12dniowym obrazem tego jak powinno wyglądać nasze kilkudziesięcioletnie życie - ma być pełne zaufania i wzajemnej pomocy, z deszczem i słońcem (problemami i radosnymi chwilami), zastanawianiem się nad sobą, pracą nad sobą, życiem w czystości serca. Czułam się wolna, bo wyznaczyłam sobie jakiś cel, dążyłam do niego, bo chciałam. Żyłam w zgodzie z zasadami, jakie sama sobie narzuciłam.

Wolność to wybór nakładania na siebie jakiegoś ograniczenia




Za długą namową pierwszy raz obejrzałam fenomenalną skarbnicę metafor - Władcę Pierścieni. Chciałabym dzisiaj wyciągnąć z filmu jedną perełkę, która szczególnie złapała mnie za serce - Golluma. Posłużę się nim, żeby przedstawić moje spojrzenie na wybaczanie. Osobiście jestem rozczulona tym małym stworkiem.



Co tydzień wałkuje się nam, że mamy przebaczać. Wstępem do każdych rekolekcji jest zdanie "Najpierw musisz w sercu wybaczyć osobie, która Cię zraniła." Traktujemy to trochę jak oklepane zwroty księży. Wydaje się nam, że jest to zbędne, że jesteśmy w stanie żyć z tym brakiem wybaczenia, które żyje sobie własnym torem i teoretycznie na co dzień nie zatruwa nam życia. Albo wygląda to trochę inaczej - to tak silna rana w naszym życiu, że nie jesteśmy w stanie jej dotykać, bo ilekroć to robimy - odnawia się i na nowo musi się goić. Wolimy ją zostawić, żeby nie bolała. A może jest coś, czego nie wybaczyliśmy właśnie sobie? Coś, co nie pozwala nam patrzeć na siebie z szacunkiem? Jakieś silne wspomnienie, krzywda wyrządzona przez nas innej osobie, bierność w jakiejś sytuacji wymagającej zareagowania? Każdy z nas ma coś do wybaczenia. Żyjemy za długo, żeby w ciągu całego życia nie spotkała nas żadna przykra sytuacja, odbijająca piętno na serduchu.

Wiadomo - niektórzy mają poważniejsze zadry - alkoholizm w rodzinie, molestowanie, bicie, kradzieże, zdrada, odejście. Inni są w głębokich konfliktach z rodziną i dawnymi przyjaciółmi, znajomymi i szefostwem. Jednak wszystko można wybaczyć. Wszystko. Nie musisz uśmiechać się od ucha do ucha do osoby, która Cię zraniła - możesz już nigdy nie chcieć spędzać z nią czasu i razem plotkować. To normalne, masz do tego prawo. Kwestia tego, żeby nie myśleć o tej osobie źle. Wybaczyć to znaczy zamknąć pewien etap w życiu, zaakceptować, dać do zrozumienia drugiej osobie, że już nie będziemy więcej jej obwiniać za zło, które od niej otrzymaliśmy. Wybaczyć to znaczy pójść dalej. Zostawić okropny bagaż i uważnie iść do przodu. Zacząć nowe życie oddychając pełną piersią.

4 fakty o wybaczaniu

1. Rodzimy się jako czysta karta, ale potem zmieniają nas ludzie, doświadczenia, problemy. W ciągu całego życia jesteśmy tysiące razy ranieni. Nie każdy otrzymał silną, trwałą zbroję. Te zranienia przedarły się u niektórych do serca, co motywowało ich dalsze działanie. Tak właśnie było z Sméagolem z Władcy Pierścieni. Na moment potknął się w życiu, zbłądził i został (słusznie) wygnany. Nikt mu jednak nie dał drugiej szansy. Otrzymywał od innych już tylko ból i poniżenia. Samotność i cierpienie wytworzyły w nim dwojaką osobowość - resztki tej dobrej, ufnej, która chce pomóc Frodo (Sméagol) i druga - nieufna, pewna tego, że nikt już nie widzi w nim człowieka tylko potwora, nikt nie wykona żadnego dobrego, szczerego gestu w jego kierunku (Gollum). Czarę goryczy przelała sytuacja, w której Frodo przez przypadek wydał Golluma na zgubę Faramirowi, przez co Gollum poczuł się zdradzony, a fizycznie - bity, krzywdzony, poniżany.



Do czego zmierzam - druga natura spowodowała, że Gollum w późniejszym biegu sytuacji żle poprowadził swojego Pana Frodo prosto do Szeloby, przez co ten wpadł w kłopoty. Pytanie tylko czy Gollum nie zasługuje na wybaczenie? Po sytuacji ze zdradą ze strony Frodo (i po tysiącu innych, które przeżył w swoim życiu) - bał się, nie ufał, miał zadrę. To wygrało (niestety) z jego dobrą stroną. Ale czy to do końca jego wina? Że zmieniony przez doświadczenia zatracił swoje dobro? Tak jest w każdym z nas. Rzadko krzywdzimy świadomie. Jesteśmy opętani przez żądze, które przesłaniają nasze dobro. Zawsze jednak zasługujemy na wybaczenie. ZAWSZE.

2. Jeżeli jesteśmy w stanie wybaczyć drugiej osobie nawet największą krzywdę - to znak, że bardzo chcemy pracować nad sobą i zmienić coś w swoim życiu. To sygnał, że podejmujemy próbę odrzucenia tego, co było złe w naszym życiu. To gigantyczny wstęp do lepszego jutra! Chcemy tym samym zostawić gdzieś całe cierpienie, które dziko wirowało wokół sytuacji lub osoby. Wybaczenie jest potężną deklaracją "kieruję się dobrem, a w dobrze nie ma miejsca na czarne fragmenty. Moje życie będzie wyłącznie jasne."

3. Bóg jest w KAŻDYM człowieku. Jeżeli czujemy do kogoś gigantyczną urazę - to tak jakbyśmy nienawidzili Boga. Naprawdę tego chcemy?

4. Pełnia wiary to oddanie Bogu całego naszego serca do podreperowania. Czy jeśli oddajemy samochód do mechanika to zabraniamy mu go naprawiać? Nie. Wydajemy zgodę, żeby naprawił to i owo, bo chcemy sprawny samochód, który będzie nam służył przez lata. Rzeczą do podreperowania jest brak wybaczenia. Powiedzmy sobie cicho "chcę wybaczyć", a Bóg zajmie się tym jak najlepszy mechanik. Czekał tylko na Twoje pozwolenie.

Zakład?

Od małego uczeni jesteśmy dwóch rzeczy: Bóg nas kocha, Bóg jest w niebie. Potem dorastamy. Umiera nam ojciec, mąż czy sąsiadka - cierpimy. Nie radzimy sobie na studiach, tracimy pracę, mamy problemy finansowe, nasze dziecko jest chore - cierpimy. I świetnie, że Bóg nas kocha i jest w niebie, ale to kompletnie nie pomaga w naszych problemach i wątpliwościach. Bóg sobie wisi w teorii, a my sobie żyjemy bez niego w praktyce. To jakby zamiast czytać książkę - wyłącznie śledzić tekst i przewijać kartki.

Zaufanie jest słowem-kluczem wiary. Nie ma nic ważniejszego od niego - naprawdę. Będzie się waliło i paliło, a to zaufanie uratuje nas spod sterty gruzów ważącej dwie tony. Bo w życiu nie ma czegoś takiego jak przypadki.

Zaufanie składa się z dwóch elementów:

a) Bóg ma super plan na moje życie, więc każda sytuacja jest częścią jego planu
b) Dostanę to, o co poproszę, więc nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych


Źle się dzieje w życiu czy wierzysz czy nie

Czy znacie osobę, która ma życie absolutnie idealne? Jest piękna, mądra, osiąga same sukcesy, ma idealną rodzinę, dużo gotówki na koncie, spędza idealnie czas, jest lubiana, nigdy nie spadają na nią złe rzeczy? Ja nie znam. Problemy są wpisane w życie. Albo będziemy na nie narzekać albo powiemy sobie "Bóg mnie przez to przeprowadzi i wyjdę dużo silniejszy". Ufaj, że ktoś Ci zaplanował życie. Wierz, że jak tracisz pracę - dostaniesz lepszą. Nie masz pieniędzy? Okej, chwilę sobie skromniej pożyjesz, a potem coś się wydarzy, dzięki czemu nie będziesz musiał głodować. Ktoś zmarł lub zachorował? Tak się dzieje czy w Boga wierzysz czy nie - przeprowadź przez chorobę, daj z siebie wszystko w kwestii pomocy, doceń chorą osobę, a choroba będzie nagrodą, dzięki której zbliżyliście się do siebie. A śmierć - będzie Ci cholernie ciężko, bo myślisz ludzko. Jeśli ta druga osoba właśnie trafiła do nieba, gdzie jest najlepiej na świecie (najpiękniejsza muzyka, najmilsze towarzystwo, przecudowne kolory, zero zmartwień) to może warto z każdym dniem akceptować to rozstanie i tęsknotę, wierząc, że jak dobrze pójdzie to się jeszcze zobaczycie?

Zaufanie to pozytywne myślenie. "Pozytywne" nie musi znaczyć "wesołe". W kontekście wiary powiedziałabym raczej "bez strachu" - o jutro, o rozwiązanie jakiejś sytuacji, o to że nikogo nigdy nie poznasz, że nie znajdziesz dobrej pracy. O to, że nie będziesz miał mieszkania i pieniędzy. Oczywiście nie możemy pozostać bierni - jak coś nam spada z nieba to trzeba to dostrzegać i wykorzystywać. Bo wszystko dostaniesz, ale czasami trochę później i inaczej niż sobie planujesz. Ufaj, a nie będziesz się bał. Nawet jak na kilka miesięcy lub lat znikniesz Bogu z oczu - ufaj, że na Ciebie zaczeka.


U F A J
Wiara nie jest wyłącznie dla moherowych beretów. Nie trzeba mieć wąsów i codziennie klepać koronki leżąc plackiem pod krzyżem. Kościół to nie są złote klamki, za którymi kryje się wejście do komnaty tajemnic. Jedynym dźwiękiem nie jest odgłos liczonych pieniędzy czy cichy szelest hybrydowego samochodu proboszcza, który zmyka spod plebanii w strachu przed przyłapaniem na pedofilii. Naprawdę.

Bo o prawdę właśnie tutaj chodzi. Wrzuca się katolików do worka skrajności, w którym siedzieć nie chcemy. Dusimy się tam, bo przeszkadza nam gruby sznur, jakim zostaliśmy związani. A jesteśmy normalnymi, fajnymi, ciekawymi ludźmi, o głębokim spojrzeniu na życie i chęci samorozwoju. Wiara dla większości z nas to 100% życiowych wyborów i zachowań. Właśnie dlatego założyłam bloga - żeby obalić stereotyp katola-patola i pokazać nasze spojrzenie na wiele spraw: tych codziennych, jak i bardziej kontrowersyjnych. Bez ataków, bez medialnej otoczki "jesteś gównem, ja mam rację", a przede wszystkim - z dużą dozą zrozumienia dla osób o przeciwnych poglądach.


Anna Słapek. Obsługiwane przez usługę Blogger.